Żeby komfortowo przejść kanion Baranco del Masca na Teneryfie, należy przede wszystkim zadać sobie pytanie: czy jestem w stanie iść non stop przez pięć godzin w terenie, gdzie czasem trzeba postawić nogę na stopniu powyżej biodra, albo metr poniżej stopy. Czasem szlak prowadzi po strumieniu i trzeba przechodzić po śliskich kamieniach. Przejść wąską na 30 cm. ścieżką, po jednej stronie mając pionową ścianę, a po drugiej 10 metrową przepaść, bez żadnej barierki. Jeśli tak to jeszcze koniecznie wybierz suchy dzień. Najlepiej, żeby od kilku dni nie padało. W przeciwnym razie całą drogę będzie trzeba przejść na czworaka, bo mokre skały kanionu, są piekielnie śliskie i zamiast się relaksować i oglądać widoki, trzeba będzie kilka godzin walczyć, żeby nie polecieć na łeb w przepaść, lub w najlepszym wypadku nóg nie połamać.
A teraz do rzeczy: przyjeżdżamy do niewielkiej miejscowości Los Gigantes, leżącej na zachodnim brzegu Teneryfy. Zostawiamy autko na ulicy, przy chodniku najlepiej jak najbliżej agentury turystycznej, kupujemy bilecik za 1 euro i wsadzamy za szybę. Wycieczkę dobrze jest zacząć do godziny 12, żeby móc spokojnie bez pośpiechu przejść cały szlak. Czyli w agencji turystycznej powinniśmy być ok. 10. Tu pokazujemy, które auto jest nasze i zlecamy wrzucanie co godzinę kolejnego biletu parkingowego ( bilety są niestety tylko godzinne). W agenturze Masca Express umawiamy się, o której godzinie wejdziemy do kanionu i jak długo trwać będzie wędrówka ( ja byłem z dwójką dzielnych dzieci 8-9 l., które są zaprawione w takich wycieczkach i zajęło mi to 4,5 h, z dwoma odpoczynkami). Ta informacja jest ważna, ponieważ wiadomo, o której godzinie ma być dla nas podstawiona łódź, która przywiezie nas z powrotem do Los Gigantes ( to jeden z punktów dzisiejszego programu). Miejsce w łódce dla dorosłych kosztuje 10 e, a dla dzieci 5 e. Agencja zamawia dla nas taksówkę, która najczęściej jest 9 osobowa i kosztuje 23 euroski. Można też pojechać do Maski swoim autem i małą taksówką po nią później wrócić. Wtedy zapłacimy tylko 10 e, ale będziemy 1,5 godziny w plecy. Taksówką jedziemy ok. 40 minut do wsi Masca gdzie zaczyna się nasza przygoda…
Na wysokości ok 650 m. n.p.m, na ostrej grani stoi kilka domków, wśród nich sklepik z pamiątkami i stragan tubylca, który sprzedaje banany i owoce opuncji. To są najlepsze opuncje: słodkie, soczyste, orzeźwiające i przede wszystkim bezpieczne. Najpierw należy poprosić żeby sprzedawca dał spróbować, przy okazji nauczymy się jak się to je. Ostrzegam: opuncje które rosną tu wszędzie są jadalne, ale kontakt z glochidami czyli małymi igiełkami wyposażonymi w haczyki jest bardzo nieprzyjemny. Zwłaszcza gdy nam się dostanie taka do układu pokarmowego. Wiem z autopsji ma-sa-kra.
Do tej pory mieliśmy do czynienia z palmami rosnącymi na trawnikach przed hotelami, skwerach miejskich czy w przydomowych ogródkach. Tu możemy je zobaczyć w naturalnym środowisku. Ich puszyste pióropusze są oczywistą zapowiedzią czekającej nas przyrodniczej uczty.
Ścieżka prowadzi stromo w dół, po oświetlonym przez przedpołudniowe słońce zboczu. Wszędzie niespotykana dotąd natura: drzewa, krzewy, trawy, zapachy, głosy ptaków, no i oczywiście otaczająca nas wulkaniczna skała. Schodzimy wciąż niżej i niżej, zagłębiając się w wąwóz. Na szczęście wędrujące po nieboskłonie słonko, sięga swoimi promieniami bardzo głęboko i cały czas jesteśmy dopieszczani jego ogrzewającym blaskiem. Mijamy kępy wysokich bambusów, przeskakujemy strumyki, przeciskamy się tunelami .Przytuleni plecami do skały, przekradamy się nad przepaściami. Jest przejmująco, egzotycznie i zachwycająco.
Czasem widać oznaczenia szlaku turystycznego, ale najczęściej to sam musisz wybrać wariant, którym chcesz dalej podążać. Ukształtowanie terenu nie pozwala się zgubić. Możesz albo iść w dół zgodnie z planem, albo zawrócić pod górę do Maski, a na strome ściany po bokach wąwozu nie da się wleźć. Troszkę przeszkadzają ślady ludzkiej działalności: puszki, papierki i ślady toaletowe. Za to nie ma żadnych organizacyjnych turystycznych „wspaniałości” typu schody, barierki czy toi-toie. Coś za coś. Tak czy inaczej ludziska: starajmy się w takich miejscach nie zostawiać po sobie śladów, a jak musicie to gdzieś na boku z dala od oka i nozdrzy...
Idziemy dalej i nagle, gdzieś z góry do naszych uszu dociera meczenie. Tak. Donośne meeee. Zadzieramy głowy. Kamienie, które lecą ze zbocza i spadają tuż przed nami zdradzają kto to taki. Już je widać. Ze 150 metrów nad nami, po pionowej ścianie łażą sobie w poszukiwaniu smacznych ziółek górskie kozy. I strącają kamienie. Trzeba uważać, bo cios w głowę i po tobie. Przemykamy i podążamy dalej. Zatrzymujemy się nad malutkim oczkiem wodnym na strumyku , w którym małe, wodne żyjątka mają swój kosmos. Tu też bambusowe liście stanowią podstawę żywienia. Na nich żerują bakterie, bakteriami odżywiają się drobne organizmy, nimi chruściki, na chruściki poluje pływak żółtobrzeżek, a na niego wesoły pluszcz. To taki ptak, który nurkuje, łapie się pazurkami dna strumienia i wędrując po nim szuka jedzenia. I to wszystko na naszych oczach.
To nie jedyny ptaszek, który nas obdarza swoim towarzystwem. Podczas kolejnej przerwy na wodę i bułkę, przylatują nie wiadomo skąd dwie kuropatwy kanaryjskie. U nas kuropatwy to mieszkańcy pól i niemożliwym jest zobaczyć je z bliska. A tu przyleciały wprost z nieba, do naszych stóp i towarzyszą nam przez 15 minut w posiłku.
Podążamy dalej, pokonując kolejne kamienne przeszkody i powoli zbliżamy się do wylotu wąwozu. Skała staje się bardziej przyjazna, obła i przyjemna w dotyku. Spotykamy jeszcze ciekawe formacje w kształcie słoni i docieramy na plażę.
Nie ma stąd innego wyjścia jak tylko z powrotem kilka godzin pod górę, albo łodzią do Los Gigantes. Na nas czeka łódka. Ale nie zwykła, tylko speed boat o wiele mówiącej nazwie „El Rapido” .
Ruszamy z piskiem opon trzymając czapki, żeby ich w oceanie nie zgubić. Płyniemy wzdłuż imponujących klifów zasiedlonych koloniami morskiego ptactwa. Po piętnastu minutach docieramy do portu w Los Gigantes i tu nasza wyprawa się kończy. Fajnie było :)
Jeszcze raz przypominam żeby do sprawy podejść poważnie, bo wg. statystyk w ciągu roku 200 razy helikopter wyciąga rezolutne babcie z kijkami i turystycznych tatusiów w klapkach, z dwóją 5 letnich brzdąców i żonką na szpilkach i wesoło wtedy nie jest.