Niedawne wypadki w tureckim Oludeniz związane z kompletną ignorancją zagrożeniem burzowym skłoniły mnie do napisania kilku słów, które być może będą miały wpływ na waszą decyzję o starcie w niepewnych warunkach meteo.
W ciągu 28 lat intensywnego latania, dwa razy miałem przygodę z burzą i przekonałem się, że w obliczu potęgi sił natury, my, z naszymi marnymi szmatkami jesteśmy tylko bezbronnym liściem w wichurze z którym ona zrobi co zechce. Albo wyrzuci na 10 km w górę gdzie zmrozi w -50 stopniowym mrozie i rozbije o ziemię, albo łaskawie pozwoli wylądować.
Pierwsze zdarzenie miało miejsce na Lijaku, na samym początku mojego latania, gdy byłem jeszcze kompletnie zielony. Chmura pojawiła się za Ajdovśćiną, za pasmem Nanosa. Latałem sobie radośnie razem z innymi pilotami, bo już umiałem unosić się na żaglu. Niepostrzeżenie dla mnie warunki powoli zaczęły się zmieniać. Powietrze zrobiło się bardziej nośne, co raz łatwiej było się utrzymać w powietrzu, a mi nawet przez myśl nie przeszło, że to burza. Cieszyłem się wysokością i tym, że...latam najwyżej!!! Hurra! Umiem, umiem!!!
No nie. Nie umiesz łosiu jeden. Nie umiesz. Ci wszyscy pod spodem, na uszach, b-stalach i spiralach zeszli sobie odpowiednio wcześnie i właśnie lądują. A Ty tu jesteś sam.
Dotarło do mnie właśnie, że gdzie nie polecę, tam wszędzie mam do góry, nigdzie nie dusi i nie trzeba się starać, żeby być w noszeniu.
Jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z powagi sytuacji, ale nieśmiało założyłem uszy, żeby szybciej wytracić wysokość i wylądować. Tymczasem chmura znad Nanosa rozrastała się w pionie i w poziomie.
Niestety uszy to tak marny sposób na wytracanie wysokości, że można go sobie stosować jak torbi podczas podejścia do lądowania, albo kiedy chcemy wyskoczyć spod chmurki co ssie trochę mocniej niż nasze naturalne opadanie. Ale w burzy? Uszy? Ha, ha, ha.
W owym czasie umiałem też besztal. Jest to figura z której korzystam do dziś, bo daje znacznie większe opadanie od uszu, a nie jest tak radykalna dla organizmu jak spirala.
To to siup: zakładam besztala i jadę w dół. Trwa to dosłownie kilka sekund kiedy dostaję nagły strzał od powietrza, tak silny, że wyrywa mi tego besztala z garści. Taśmy skrzydła zrywają mi naskórek z dłoni, bo latam bez rękawiczek i momentalnie odrabiam wytraconą wysokość z naddatkiem. Jeszcze kilka razy próbuję besztala i za każdym razem sytuacja się powtarza, a z ośmiuset metrów, zrobiło się 1800.
Nie jest tak, że jest jakaś straszna jazda do góry non stop. Po prostu wszystko wokół nosi, a od czasu do czasu przychodzą noszenia silniejsze. A ja właśnie zdałem sobie sprawę, że jestem w strasznej dupie, nie potrafię sobie z tym poradzić i jestem w powietrzu kompletnie sam.
No to spirala. Wiem z grubsza jak się to robi, ale nie ćwiczyłem tego za często, dlatego albo mi wychodzi, ale wtedy łeb mi chce urwać po kilku obrotach, bo organizm jest nieprzyzwyczajony, albo jakaś negatywka powstaje, z którą nie wiem jak się obchodzić i rzuca mną po całym niebie.
W końcu po jakimś czasie, mieszanką besztali, spirali, negatywek i innych mimowolnych akrobacji udaje mi się dotrzeć do ziemi, ale tylko dlatego, że akurat dzisiaj burza rozkręcała się powoli, nie miała życzenia połknąć mnie i wypluć w postaci kostki lodu 50 km dalej. Płaczę ze szczęścia, całuję ziemię i obiecuję sobie już nigdy więcej...