Wielka wyprawa do Monte Carlo, na Wydmę Piłata i festiwal w St. Hilaire

WALTERIANIE W DRODZE

"..gdy spadają jak liście
Kartki dat z kalendarzy
Kiedy szaro i mgliście
Trzeba marzyć."

Co tu ukrywać-bałam się.co mnie podkusiło, żeby przyłączyć się do tej szalonej wyprawy, na której będę się poniewierać po kampingach, jeść byle co, spać w namiocie, a może nie będzie ciepłej wody, a ja nie mam maszynki.tak marudziłam przez 15 telefonów z ukryta nadzieja, że Walter wkurzony tymi jękami odda mi wpłaconą w porywie natchnienia zaliczkę i pośle do diabła.podobno niewiele brakowało, sytuacje uratował z wrodzonym spokojem instruktor Trąbecki, przez przyjaciół zwany Trąbką, lejąc oliwę na wzburzone fale.będzie dooobrzeee. i było
Spakowałam, jak umiałam, namiot, co się rozkłada w 2 sekundy, bo tylko z takim mogę sobie poradzić (dzięki Agnieszko), namiot okazał się zresztą przebojem sezonu, chłopcy potem kupowali takie same i rzucali na komendę, zupki w proszku (wróciły ze mną), nóż sprężynowy (nie wiem po co) i wsiadłam z dusza na ramieniu do Westfalii, za której kierownica siedział wysoki blondyn o ciepłym uśmiechu czyli Cielak. Z tylu siedziały dwa Bartki, czyli nasza obiecująca młodzież i starszy pan-Zygmunt, jeden z dwóch naszych starszaków (drugi to Andrzej) nieodmiennie budzących na startowiskach podziw i niedowierzanie.
Walter ,na szczęście, jechał innym samochodem, bo po prostu patrzył i czekał czy pęknę.
No i HEEEJAAAA.
Pierwsza noc w Meduno, ale rano sufit zakitowany, nie ma latania, wiec szybkie śniadanko i wio do Monte Carlo. Tam chłopaki robią w przepychu piękny zlot na luksusową plażę. W czasie startu towarzyszy im podwójna tęcza, to chyba dobry zank na resztę wyprawy. Ja odpuszczam, bo lekko wieje w plecy i zwyczajnie mam cykora. Nalot w tym roku bliski zera, szkoda ryzykować i narobić sobie i reszcie kłopotów. Podziwiam widok morza, a potem, po zmroku, morze świateł pod stopami. Zjeżdżamy serpentynami, zbieramy ekipę na dole i jedziemy jeszcze 200 km na kemping na lazurowym wybrzeżu.
Rano obieramy azymut na Wydmę Piłata, dojeżdżamy pod wieczór. Obsługa kampingu siłą powstrzymuje nas przed wydmą: "najpierw rejestracja później latanie". Ale jak tylko panowie z recepcji skupiają uwagę na papierach to niektórzy z nas nie wytrzymują i pędzą latać. Tamci krzyczą, ci uciekają, jest zabawa. W sumie wszyscy się śmieją, bo takie zachowanie pilotów to tutaj standard. Chłopaki odkręcają na klif i bujają się na bryzie, ja się ślizgam po piachu, patrzę na zachodzące nad Atlantykiem słońce, a w duszy budzi mi się muzyka.

Potem niebo gwiaździste nad nami, a radość jest w nas.

Drugi dzień na wydmie wygląda jak film z Wagas Festival, z tym, że teraz my gramy główne role. Nasze asy robią wysokość nad klifem i wracają do nas kręcąc spirale i huśtając się w wing overach, reszta bawi się skrzydłami, robi zloty, ląduje w negatywach, wysypuje piasek ze skrzydeł machając nimi w powietrzu. Bawimy się w tej wielkiej piaskownicy jak dzieci. Trzeciego dnia dogania nas niż, który będzie deptał nam po piętach przez całą wyprawę. No to zwijamy żagle i pomykamy do Saint Hillaire.
Na obozowisko wybieramy wielka łąkę niedaleko od startowiska, jedyny problem to ten, że krowy były tam przed nami, więc wdeptujemy w to i owo, ale uznajemy, że to na szczęście. Kto by się przejmował?.
W Saint Hillaire dla mnie wreszcie wysokie latanie, z tym, że pierwsze loty odbywam "na manekina", mam lęki po wyskładaniu w poprzednim sezonie, więc nie reaguję na monity instruktorów żebym może skorzystała z noszeń, które aż się proszą, po prostu "dzida w dół" i "mamo, ja już nie będę!"
Na startowisku panuje wzorowy porządek, jest kolejka, kierownicy startów, międzynarodowe tabliczki informacyjne. Przy starcie naszego "starszaka" Andrzeja zbiera się 3-osobowe konsylium usiłujące dopytać, czy on aby na pewno wie co robi. Dopiero jego bezbłędny start alpejką (doszlifowany na wydmie) zostawia Francuzów w niemym zachwycie.
Drugiego dnia lecę z Cielakiem w tandemie, żebym mogła poobserwować i poczuć jak się lata na żaglu przy skalach, no i Piotrek nie byłby sobą, gdyby przed lądowaniem nie pobujał mnie w pięknych wing overach. Potem z dołu patrzymy sobie na pokazy akrobacji, są tu bracia Rodriquez i inni podniebni mistrzowie. Saty, spirale synchroniczne, helikoptery, słynny niekończący się koziołek, w głowie mi się kręci.
Po tandemie blokada mi trochę puszcza, ale akurat nic nie nosi, za to jest wiatr, a ja na niedolocie do lądowiska. Wypatrzyłam z góry pole, jak mi się zdawało, wysokiej trawy i .wpadłam w kukurydzę. Poczułam się jak Alicja w krainie czarów, każde źdźbło miało jakieś 3 metry.
Wydłubałam się z tej kukurydzy akurat na czas żeby zobaczyć przebierańców, byli fantastyczni-motyle, clowny, sowy, Ent z Tolkiena, Elvis, latająca orkiestra strażacka, nawet Citroen 2 CV !
A potem fiesta.A kto nie widział 2000 lampionów puszczonych równocześnie w wieczorne niebo, ten nic nie widział.
I tak latamy i bawimy się w międzynarodowej rodzinie plajciarzy, aż do niedzieli, kiedy to dogania nas ten cholerny niż i trzeba zwijać manatki.
Jedziemy na dolatanie w Bassano, gdzie w końcu latam na żaglu jak prawdziwy pilot i nawet Walter mnie chwali, że będą ze mnie ludzie. Walter w tandemie z Zygmuntem pokazują jak latać na ścianie chmury i jak latać nad chmurami. Za moment nad Costalungą robi się luźniej, bo wszyscy rozlecieliśmy się po całym paśmie w trzech wymiarach. Nasze dwa Bartki szukają noszeń węsząc po zboczu jak charty na polowaniu. Strzeż się stara gwardio, narybek rośnie.
No i nieuchronnie nadchodzi czas powrotu.
Więc wracamy, za nami jakieś 5 tys. kilometrów drogi, dni wspólnego latania i świetnej zabawy.
Wracamy, ale muzyka jest w nas.niech gra.