Bassano

"Cześć

Jako uczestnik tego kursu, zupełny „świeżak” chcący zrobić drugi etap , muszę powiedzieć że nie wiedziałem czego tak naprawdę się spodziewać po tym wyjeździe bo nigdy na takim wyjeździe szkoleniowym nie byłem (warto dodać że etap I robiłem na lotnisku za wyciągarką. Największą górą w okolicy była góra siana na pobliskim polu).

 Wrażenia jednak przeszły moje najśmielsze oczekiwania. Oto ja, totalny amator wyjeżdżałem w góry do mekki paralotniarstwa – BASSANO(doświadczenie 0, umiejętności 2+, sprawność fizyczna 10, agresywność 1) W miarę zbliżania się do miejsca przeznaczenia , moje obawy , zgodnie z przypuszczeniem nasiliły się . Jednak łagodne i rozumiejące spojrzenia instruktorów działały kojąco i pozwalały mieć nadzieję, że może do domu wrócę cało. Nie będę się rozpisywał w szczegółach, bo nie ma to większego sensu.

 Generalnie zauważyłem że Sport ten dostarcza mnóstwo adrenaliny, która w mniejszym, lub w większym stopniu jest odczuwalna przez cały czas jego uprawiania . Nie pamiętam kiedy ostatni raz się tak bałem, jak w niektórych momentach trwania powyższego kursu. Uczucie to pozwala uzmysłowić sobie przede wszystkim to, jak przez te wszystkie lata własnego istnienia, człowiek potrafi zaślepić się swoją „indywidualnością”, „boskością” , megalomanią i poczuciem, że jest się tym „jedynym”. Tam, w górze, poddany siłom o niewyobrażalnej mocy człowiek zdaje sobie dopiero sprawę z tego jaki jest słaby, mały, kruchy. Punkt widzenia też się poszerza dość znacznie. Samoświadomość również.

 To o wrażeniach wewnętrznych. Teraz pora napisać o instruktorach, bo to o nich chyba powinienem napisać. Ogólnie wielki szacun za stalowe nerwy wszystkich organizatorów. W szczególności dla kierownika tego całego zamieszania, Waltera. Wzięcie na siebie takiej odpowiedzialności za ludzi , których się zabiera na kurs to chyba naprawdę spore obciążenie. Ja np; nigdy bym nie wziął odpowiedzialności za kogoś takiego jak ja sam. Choć podejrzewam, że z biegiem czasu można się do tego przyzwyczaić. Nie należę do osób zmanierowanych i wymagających jakiś szczególnych warunków socjalnych, dlatego też organizację pobytu oceniam pozytywnie. Pogodę trafiliśmy podobno tak dobrą, że rzadko się zdarza by tylko na jeden dzień wstrzymać loty i to w dodatku dlatego, że pogoda była za dobra! 

 Czas wolny też chłopaki umieli zorganizować (wycieczki do Bassano, zwiedzanie miasta i okolicznej winiarni , z której za każdym razem wyjeżdżaliśmy z dużą ilością „pamiątek”). Monotonii nie było również jeśli chodzi o miejsca startu. Przez pierwsze 2 dni startowaliśmy z masyswu Monte Grappa z tzw, ”mat”. Znajdowały się one mniej więcej w 2/3 wysokości masywu. Zaskoczeniem było dla mnie to, że dnia 3 pojechaliśmy na szczyt Monte Grappy, z której mieliśmy rozpocząć starty. Warto wspomnieć że na szczycie wzniesione jest mauzoleum na cześć ludzi tam poległych podczas I Wojny Światowej. Wracając do startu ze szczytu, to osobiście było to dla mnie spore przeżycie, gdyż parę metrów po wzniesieniu startowisko kończyło się ostrą przepaścią (mniej więcej 250m). Dla takiego „leszcza” jak ja to było naprawdę coś!!! Kojący głos Waltera w radiu uspokajał rozdygotane postronki. Niestety moja „amatorka” dała znać o sobie i był to jak dotąd najdłuższy zlot w moim życiu, zakończony lądowaniem w szczerym polu, jakieś 8 km od prawidłowego lądowiska. Podróż „z buta” przez włoskie wsie , w piekącym słońcu, z plecakiem wielkości mnie, też ma w sobie coś urokliwego. Jeszcze raz podziękowania dla Waltera, bo zorganizował to do tego stopnia, że miejscowi nas podwozili „na stopa” . Bo nie tylko mi się zdarzyły „niedoloty” . Następnego dnia inny uczestnik kursu wylądował na tym polu, ale miał mniej szczęścia, bo tego ranka gospodarz zdążył użyźnić je obornikiem. Poczuł to niestety 5 m nad nim i już raczej nie miał szans na jakąkolwiek alternatywę. Ja akurat odbywałem kolejny zlot z Monte Grappy i widziałem całe zajście, gdzie oto 90kilowy chłop ląduje na palcach niczym baletnica, i muskając nimi rżysko dobiega ze skrzydłem nad głową, przez pół pola do drogi , nie powodując jego żadnych „przebarwień”. Wito! Szcacun! W miarę upływu czasu muszę powiedzieć, że chyba nauczyłem się latać! I nie bałem się „spojrzeć w prawo”!!! Rekord mój to 2,15h w powietrzu i wysokość 2200m.

 Jest to zasługa również dużej wiedzy teoretycznej, którą chłopaki przekazywali nam systematycznie od początku kursu do jego zakończenia. Dzięki tej wiedzy po prostu zrozumiałem na czym to naprawdę polega, bo uwierzcie że ogólne wyobrażenie amatora na ten temat mocno się różni od rzeczywistości. Giro d’Ittalia zmusiła nas ostatniego dnia do przenosin, gdyż Monte grappa stała się areną zmagań najlepszych kolarzy świata.

  Dotarliśmy do Meduno. Była to tzw „wisienka na torcie”. Warunki wprost wymarzone. Godny odnotowania jest fakt , że tam, pierwszy raz wylądowałem na lądowisku, bo chciałem(!), bo już mi się nie chciało latać, bo wiedziałem, że niedługo mój pęcherz będzie na tyle pełny, że bezpieczne lądowanie mogłoby być nieosiągalne! Duma rozpierała mnie niczym woda wały na Wiśle! Z tego dnia najbardziej jestem zadowolony, bo dostarczył mi tyle skrajnych odczuć i uczuć że zapamiętam je na długo. Po tym dniu zauważyłem u siebie większy spokój i brak jakiś większych obaw przed lataniem. Miałem też okazję dowiedzieć się, że poziom mojego opanowania jest w miarę wysoki, co pozwala z nadzieją patrzeć w przyszłość. Jeszcze raz chciałem podziękować ekipie prowadzącej oraz wszystkim uczestnikom za tydzień pełen MOCNYCH wrażeń. Reasumując to wszystko oceniam poziom podejścia chłopaków do tematu przede wszystkim jako w pełni PROFESJONALNE. Jako osoba nieumiejąca nic , wróciłem jako osoba, która umie prawie „coś”. 6,5 godzin nalotu nie wzięło się znikąd!!!!!"